MOJA DROGA RODZINA W STREFIE RÓWNIKOWEJ

 

Pierwszy dzień sobota 10 czerwiec

Rozpoczynamy naszą trójpokoleniową wyprawę. Dziadkowie: Zosia i Andrzej po 76, rodzice: Ania (46) i Staś (49), dzieci: Basia (16) i Jurek (11). Spotykamy się na lotnisku o godzinie 4 rano. Małe zdenerwowanie, bo Jurek nie ma rezerwacji. Rezerwując przez internet nie można zarezerwować samemu dziecku poniżej 11 lat. Ale wszystko kończy się dobrze i spokojnie lecimy do Amsterdamu.

Następny samolot linii holenderskich: Amsterdam – Nairobi to duży nowoczesny Boeing 777. Ogromny. Lot 8 godzin. Rozpieszczają nas jedzeniem. Co chwila jakaś przekąska. A do tego każdy ma własny monitor w oparciu fotela z przodu z ogromną biblioteką filmów i muzyki.  Tylko nurtuje nas pytanie czy na lotnisku będzie przedstawiciel naszej firmy – Jonasz.

Przechodzimy przez wszystkie kontrole paszportowe i wizowe. Mamy bagaże! To ważne.

Dużo czekających i nasz uśmiechnięty, czarny jak smoła Jonasz. Ale zaczyna się problem, bo nie ma leku na malarię, który miał kupić wcześniej. No problem, będzie rano. Jedziemy do hotelu „680”. Skromny, ale dobry.

Widok z okna pokoju hotelowego

Drugi dzień niedziela 11 czerwiec

 

Rano śniadanie hotelowe. Czeka na nas TOYOTA HIACE, 8 miejsc, z Jonaszem i drugim kenijczykiem Józefem. Zaczyna się objazd Nairobi w poszukiwaniu otwartej apteki. Ale takowej nie ma bo niedziela. Cieszymy się, że zwiedzamy kawałek miasta. Telefony do lekarzy i będzie załatwione. Jesteśmy uratowani. Szpital w nędznej chałupie na przedmieściu. Pełno skleconych byle jak domów, tłumy ludzi, dzieci, śmieci. Ale w szpitalu kasa fiskalna. Lek mamy zażywać co tydzień, przez 6 tygodni. Rozstajemy się z niechęcią z miłym Jonaszem i dalej na właściwą drogę do Masaj Mara z Józefem.

Początkowo niezły asfalt, ale 50 km przed miastem Narok zaczyna się koszmar. Asfalt powybijany, że nie można nim jechać. Pobocze pełne dziur i nierówności. To była niezła szkoła wytrwałości. Za Narokiem jakby trochę lepiej, ale też okropnie. Stajemy czasem przy straganach z pamiątkami. Jak się później okaże to były najlepsze stragany w całej Kenii. Po 5 godzinach dobijamy do: parku Masaj Mara a wkrótce potem do lodgu Sarova Mara

Na powitanie czeka na nas masaj w stroju masaja z ciepłymi i wilgotnymi ściereczkami eukaliptusowymi do wytarcia twarzy i rąk.

Wszystko jest w gęstym buszu, ale wspaniała jadalnia i tarasy. Basen. Noclegi w namiotach. Ale jakich. Podwójne łoże, kącik biurkowy, duża łazienka. Ale światło gaszą o 12 w nocy. Dzień w Kenii trwa 12 godzin od 6,30 rano do 18,30 wieczorem.

Wnętrze namiotu w Sarova Mara Lodge

Namiot w Sarova Mara Lodge

Po południu pierwsze safari. Słonie, lwy, żyrafy, wszystkie rodzaje antylop. Jesteśmy oszołomieni! Dzieci szaleją. Nasz świat od teraz będzie już inny.

Tu powinny być zdjęcia zwierząt, ale nie będą, bo są wszędzie indziej

Kolacja pyszna przy basenie. Pełny bufet, nawet dobre ciasta.

W nocy zimno piekielnie, ale ranek orzeźwiający.

Trzeci dzień poniedziałek, 12 czerwiec

 

Dziś wstajemy o świcie, jeszcze ciemno. Jedziemy na safari. Zwierzęta idą rano do wodopoju i nie jest tak gorąco. Widzimy bardzo blisko stada różnych antylop, gazeli, słonie, żyrafy, zebry, kilka razy lwy. Wracając spotykamy ogromnego żółwia z pofałdowaną skorupą, a na drodze dużego węża czarną mambę. Jedziemy pomiędzy dużymi trawami jak w zbożu, potem znów jakimiś wydrążonymi koleinami.

O godzinie 9-tej wracamy na śniadanie. Pełny serwis. Dzieci kąpią się w basenie. Trochę relaksu i o godzinie 10 do wioski masajskiej. Dziadek mówi, że idzie z nami do wioski jeżeli jedziemy.

Krótka jazda. Wychodzi masaj na powitanie. Świetnie mówi po angielsku. Jest „zaadoptowany” przez jakiegoś Duńczyka. Skończył szkołę. Ubrany jest w kangę w czerwoną kratę. Kanga służy za koszulę, marynarkę, spodnie. Ubóstwiają kolor czerwony. Kilku masajów tańczy przed nami taniec polegający głównie na wysokich skokach.

Ich chałupy to manyatty czyli szałasy pokryta gliną i krowim gównem. Wszystkie stoją tworząc koło, a do środka wpuszczane jest bydło w obronie przed dzikimi zwierzętami. Z drugiej strony sklepy sklecone z patyków. Coś kupujemy po długich targach.

Chwalą się rozniecaniem ognia przy pomocy patyków.

Po lunchu wyjazd na kolejne safari. Najbardziej nas urzeka rozległość tej sawanny. Gdzie okiem sięgnąć, po horyzont pofałdowane łąki pokryte trawą i z rzadka parasolowatymi akacjami. Znowu widzimy wielkie stado żyraf, stoją jak do fotografii. Trzy lwy naokoło samochodu. Te się nas nigdy nie boją.

Józef jest bardzo niespokojny, ciągle czegoś szuka, wjeżdża w gęste zarośla, staje, obserwuje. Nasza Toyota ma krótkofalówkę, która czasami skrzeczy, coś tam piszczy (nazywam ją z czasów wojny szczekaczką). Ale przez tą szczekaczkę dostaje wiadomość, że gdzieś są gepardy. Zawraca i jedziemy dzikim pędem na przełaj, aż dojeżdżamy do miejsca gdzie trzy gepardy idą spokojnie przez trawę. Gepardy są z rodziny kotów, ale nie łażą po drzewach, mają charakterystyczną czarną linię od oka do pyska. Są najszybszymi biegaczami. Jest wielką rzadkością spotkać je w buszu.

Nie wiem jak nasz kierowca trafia gdziekolwiek a po pierwsze do naszego domu, bo dziesiątki dróg idą w różnych kierunkach, to łączą się to rozbiegają. Ogromna przestrzeń!

 

Czwarty dzień, 13 czerwiec

 

To już jest czwarty dzień naszej wyprawy. A właściwie dopiero czwarty, bo tyle już się zdarzyło.

Dziś rzeka Mara. Wstajemy o naszej 5-tej (tutejszej 6-tej). Jest tak zimno, że leci para z ust. Ale po wyjściu z namiotu powietrze cudowne. Pyszne angielskie śniadanie i jazda.

Nasz wspaniały kierowca Józef, przewodnik i tropiciel nie jedzie naturalnie prostą drogą. Stale skręca w wielkie trawy, jedzie po wertepach, ale mamy tego rezultaty: kilka żyraf stoi nieruchomo jak do fotografii, potem rodzina słoni – trzy duże i jeden malutki. Wjeżdżamy w jakiś krzaki widzimy lwy i małe lwiątka. Te ostatnie urocze. Żałujemy, że nie możemy pogłaskać. Lwy się nie boją, podjeżdżamy bardzo blisko, 2-3 m od samochodu. Potem następne lwy, razem 10 sztuk. To dopiero zjawisko.

Dalej strusie i jak zwykle mnóstwo rodzajów antylop. Na drogę wylatują 3 hieny o krótkich śmiesznych pyszczkach.

Następnie zatrzymujemy się w lodge z domkami campingowymi i wystrzyżonymi trawnikami. Stwierdzamy, że jest brzydziej niż u nas. Ania i Staś piją pyszną kawę. To jedyne zamieszkałe miejsce na naszej trasie.

Józef pomaga koledze zmienić koło. To jedna z nielicznych okazji, kiedy mogliśmy wysiąść z samochodu.

Jedziemy dalej, a tu niespodzianka. Przemarsz, migracja zwierząt z jednego parku do drugiego. Zebry przekraczają drogę w poprzek. Jest ich setki, a może nawet tysiące. Idą, ciągną się nieskończenie długim szeregiem. A między nimi tańcząc plączą się śmieszne gnu. Józef mówi, że migracja z równiny Serengeti w Tanzanii powinna się zacząć dopiero za jakieś dwa tygodnie. A to nam się udało!

Po normalnie strasznych wertepach dojeżdżamy po kilku godzinach do granicy z Tanzanią (stoi słup), a następnie do rzeki Mara.

Przy słupie na granicy z Tanzanią

Tu mnóstwo hipopotamów. Prychają, wynurzają się, śmiesznie parskają. Pilnuje nas strażnik parku z bronią. Z krokodylami było trochę gorzej, ale też coś tam widzieliśmy.

Potem lunch z naszymi lunch-pakietami (to nasza specjalność). Jemy spokojnie pod drzewem, a tu wpada małpa i kradnie nam niezwykle zręcznie 2 jabłka – jedno w pysku, drugie w łapie. No i zaczyna się zabawa z małpami. Jedna, druga, dziesiąta. Wszystkie są śmieszne, wszystkie chcą coś jeść. Niezła zabawa. Nasz Józef strzela do nich z procy na postrach, ale one niczego się nie boją.

Małpa złodziejka i Józef z procą

Wracamy prostą, szeroką drogą. Na drodze mnóstwo różnych zwierząt. Ale ta prosta droga to nie dla naszego kierowcy. Staje, jedzie, wypatruje lornetką, znowu kawałek jazdy i wreszcie to, co jest ukoronowaniem pracy naszego tropiciela – lampart. To jest wielka rzadkość spotkać lamparta. Siedzi na drzewie, ale na nasz widok zeskakuje – szybko aparaty, czy aby zdążymy?

Potem ptaki: marabuty, żurawie koroniaste i jakiś śliczny ptaszek cały niebieski.

Wieczór leniwy i wypoczynkowy. Dzieci duże i małe kąpią się w zupełnie pustym basenie. Fajnie być poza sezonem.

 

Dzień piąty, środa 14 czerwiec

 

Po trzydniowym pobycie wyjazd z Masaj Mara. Żal. Dłuższy czas jedziemy przez sawannę, potem krajobraz zmienia się na pustynny. Widzimy stado pawianów, które szybko uciekają. A potem stado słoni 12 sztuk. W ogóle ciągle jakieś zwierzęta przelatują nam drogę. Różne rodzaje antylop, zebry i wiele innych. „Przepływamy” dużą rzekę w poprzek. Trzy inne rzeki mniejsze w głębokich korytach przejeżdżamy – zapiera dech ze strachu.

Po 4 godzinach wielkich wybojów nagle i zupełnie niespodziewanie wyjeżdżamy na dobry asfalt. Tu krajobraz zmienia się całkowicie. Na horyzoncie pola herbaciane, trzcina cukrowa a nawet ryż.

W polu herbacianym.

Mijamy dużo wsi (ale już nie masajskich). Wszędzie targi. Mnóstwo luda.

Typowe widoki po drodze.

Handlują ananasami, bananami, jakimś zielskiem, dużo ciuchów. Wszystko na ziemi. Brud, pełno śmieci. Asfalt się pogarsza i po 7 godzinach dobijamy do miasta Kisumu nad jeziorem Wiktoria (największe w Afryce), które jednak słabo widać. Szukamy „znanej” restauracji, gdzie podają tutejszą specjalność – okonia nilowego. Ale nie możemy znaleźć. Jemy takowego w restauracji hotelowej.

Nasz Józef mówi, że źle się czuje. Pojechał do lekarza. Długo na niego czekamy – małe zdenerwowanie! Ale wraca w dobrym humorze. To nie malaria.

Potem jedziemy i jedziemy przez busz i wertepy i dojeżdżamy do deszczowego lasu – Kakamega. A tu absolutny cud: ranczo w ogrodzie ogromnym, zadbanym, pełnym kwiatów i drzew pomników, niespotykanych w Polsce.

 

A dom rozległy, parterowy. Mamy do dyspozycji 3 salony pełne kanap, miękkich foteli, dywanów. Piękne drobiazgi, firanki, wszystko zadbane. Duży kominek, obłożony mahoniem, który wieczorem rozpala kenijczyk. W jadalni pełen szyk. Panowie muszą mieć długie spodnie, Zosia i Ania ubierają najlepsze sukienki. Kolacja przy świecach – kelnerzy wytworni. Czy państwo chcą herbatę przy stole czy przy kominku? Oczywiście przy kominku, gdzie opowiadamy sobie różne śmieszne historie. W takim raju jeszcze nie byliśmy!

 

Dzień szósty, czwartek, 15 czerwiec

 

Dziś dla dziadków dzień wolny. Postanawiamy zostać i cieszyć się domem i ogrodem.

Gdzie państwu podać herbatę w domu czy w ogrodzie? A ogród jest ogromny, pracuje kilku ogrodników, mnóstwo kwiatów m.in. gwiazda betlejemska w pełnym rozkwicie. Stare niezwykle wysokie drzewa, ogromne drzewo tekowe pamiętające najdawniejsze czasy. Powietrze orzeźwiające, niebo błękitne.

Dzieci duże i małe wychodzą na zwiedzanie lasu deszczowego Kakamega. Dużo małp, ptaków. Ale wracają zmęczeni.

Wieczorem kolacja przy świecach i gadki przy kominku w dużym salonie.

Nasze łóżko jest misternie rzeźbione z górną nadbudową i moskitierą. Łazienka wesoła z dużym oknem. Ale w nocy nie ma światła.

 

Umywalka w naszej łazience.

Dzień siódmy, piątek, 16 czerwiec

 

Wyjeżdżamy z wielkim, ogromnym żalem z Ronda w Kakamega. To było nad wyraz bardzo miłe, cudowne miejsce. Elegancja, wygoda, kenijczyk rozpalający w kominku, przynoszenie herbaty ze świeżym ciastem do salonu i ten niezapomniany ogród. Drzewa oplecione kwiatami, takimi, jakie mamy w doniczkach. Szkoda, że nie jest bliżej Warszawy a w takim buszu.

Po 4 godzinach przekraczamy kolejny raz równik. Tym razem zaznaczony. Kupujemy kamienne jajka z mapą i robimy zdjęcia. Mijamy zagłębie kartoflane. Leżą przy szosie ładnie poukładane.

Równik.

Sprzedające kartofle

Po 5 godzinach niezłej jazdy dojeżdżamy do Nakuru – miasta i potem Nakuru – parku. Elegancki zestaw domków campingowych, murowanych. Jest to ta sama kompania, co w Masaj mara: Sarova Lion Logde. Wita nas pani ze ściereczkami w eukaliptusie do odświeżenia twarzy i rąk. Lunch pełen bufet.

Domki i nasze auto w Lion Hill Lodge

Po południu ruszamy na safari nad jezioro Nakura. Słone jezioro bezodpływowe, a na nim tysiące, albo wiele tysięcy flamingów, tysiące pelikanów i śmieszne marabuty.

Całe jezioro różowe, ptak koło ptaka, aż po horyzont. Czym one się żywą? Czy starczy tego planktonu? Ogromne przeżycie.

Potem jedziemy w busz szukać nosorożców, które tu królują. Boimy się bawołów – to jedne z najgroźniejszych zwierząt. Gdzie okiem sięgnąć stada antylop. Potem bardzo śmieszna gromada pawianów. Przyglądamy się długo i pękamy ze śmiechu. A na deser lampart leżący na drzewie, a na niższej gałęzi nadgryziona antylopa, której zwieszają się nogi. Las składa się z akacji żółtej febry.

Miało nie być zwierząt ale... lampart

Teraz jest godzina 19,30 i bębny wzywają nas na kolację. I to jaka, jak w Sheratonie. Jest absolutnie pełen bufet. Afrykańskie tańce i muzyka. Kenijczyk grający na gitarze podchodzi do naszego stolika i Basia prosi o lokalny przebój Hakuna Matata.

 

Ósmy dzień, sobota, 17 czerwca

 

Pobudka o godzinie 5-tej. Na śniadaniu ogromny tłok. Jest to najbliższe miejsce z Nairobi, które trzeba zobaczyć i mnóstwo wycieczek. Ale my w drogę do odległej krainy Samburu. Mamy około 7 godzin ciężkiej jazdy, aby zdążyć na lunch. Zaraz za bramą stado bawołów – bardzo niebezpieczne.

Po drodze wysiadamy na chwilę przy wodospadach Thomsona.

Zdjęcie z kameleonem za 1$ przy wodospadzie

Staś mówi do Zosi proroczo nie chodź do wodospadów, takie same jak inne, a idź do toalety, gdzie koniecznie musiała pójść. Czasu mało. Ale nie posłuchała go i przy wodospadach upadła podwijając prawą nogę. Myślała, że to skręcenie, ale boli.

Potem pędzimy po bezludnych krainach i wyboistych drogach. Czasami tylko masaje, ubrani w swoje czerwone kangi pędzą ogromne stada bydła: krowy, kozy i trochę owiec. Ale co one tu jedzą, trawa sucha bezwzględnie. Czasem przemknie jakaś kobieta z bańką wody na głowie, ale poza tym bezludzie gdzie okiem sięgnąć.

Tylko aloesy, akacje i jakieś kolczaste krzaki

Po 5 godzinach wjeżdżamy do miasteczka Isolo (kompletna wieś) – to koniec świata i cywilizacji. Dalej okropną drogą jeszcze 60 km. Ale za to nasza lodge fantastyczna. Bardzo miły zespół budynków pokrytych liśćmi palmowymi. Dostajemy pokoje z dużymi oknami na przestrzał. Obok płynie rzeka, a po niej chodzą dostojne marabuty.

Nasze bungalowy

Widok z okna na rzekę

Jesteśmy w kraju Samburu. Przypomina nam się przeczytana przed podróżą książka Biała Masajka.

Wspaniały bufet lunchowy. Mnóstwo potraw i ciast. Owoce: ananas, arbuz, mango, awokado i do tego wspaniały masaj Samburu przygrywający na fujarce.

Po południu wszyscy na safari, a Zosia zostaje z coraz bardziej spuchniętą nogą. Pokój jest śliczny, wesoły z oknami na dwie strony. Za oknami latają małpy. Jest specjalny odganiacz małp. Widzę go raz z jednej, raz z drugiej strony, widocznie bawi się z nimi w ciuciubabkę. Raz małpa wpada do pokoju i coś porywa, ale nie możemy dojść co.

Odganiacz małp.

Wieczorem wracają wszyscy bardzo zmęczeni. Dzieci chcą następny dzień spędzić na basenie. Ale Staś, nasz przewodnik nie pozwala. W końcu odpuszcza jutro po południu.

Zosia obolała martwi się czy cos nie popsuje. Do tego gorączka. Czy z nogi czy żołądka?

 

Dziewiąty dzień Niedziela 18 czerwca

 

Zosia zostaje w domu, Andrzej dla towarzystwa. Pozostali dzielnie jadą na safari o 6.15, aby nie było gorąco. Bo tu jest dużo cieplej. Staś jak zwykle mobilizuje nas wszystkich, chociaż dzieci są trochę zmęczone i niedospane, ale zadowolone.

Kilka słów też o naszym Józefie. Jest kulturalny, stonowany, nie gadatliwy, ale opowiada o ważnych zdarzeniach. Konkretny wie ile godzin mamy jeszcze jazdy przed sobą. Doskonały kierowca, możliwie omija dziury (trudna sprawa). A przy tym wspaniały tropiciel. Żałowaliśmy, że nie pojechał z nami uśmiechnięty Jonasz, a Józef wyglądał na mruka, ale okazał się super. Zna wszystkie sawanny, a naprawdę łatwo tu się pogubić, drogi rozdwajają się na kilka kierunków. Bardzo nam z nim dobrze, a do tego dobrze mówi po angielsku.

Powołując się na „Kapuścińskiego” rozmawiając z Afrykanami używamy tylko słów: problem i no problem. Witamy się po kenijsku: Jumbo! Hakuna Makata – no problem. Tragarze są wszędzie.

Kenijczyk przynosi Zosi pyszne śniadanie. Potem taszczymy się nad basen. Cieszymy się tym pięknym miejscem w głębi buszu, a tak ładnie zadbanym. Domki stoją na palach, pokryte strzechą. Jadalnia też na palach. Bufet pełen. A przecież tu trzeba wszystko przywieść koszmarną drogą, wiele, wiele kilometrów przez zupełną pustkę.

Basen i restauracja

Basia w nocy śpiąc włożyła rękę pod poduszkę i coś ją ugryzło. Jak zapaliła światło to okazało się, że jest tam taka jakby duża osa włochata z dużym żądłem. Rano pytamy Józefa co to mogło być, bo Basię bolała cała ręka i była spuchnięta. A on na to, że to tylko mucha Tse-Tse. Wszyscy przerażeni, a Józef na to, że dopiero po czterech ukłuciach zapada się w śpiączkę. no to nam ulżyło tylko Basia musi uważać na kolejne muchy.

Cały czas mamy wspaniałą pogodę. Piękne dni, ale niezbyt gorące, a noce chłodne. Pełne równikowe słońce. Tylko w Kakamega pada podobno codziennie o 3-ciej po południu. I tak było, ale po godzinie, dwóch jest po wszystkim.

Długa narada i powzięta decyzja – Zosia i Andrzej wracają rano samolotem, aby mieć więcej czasu na szpital. No problem, będzie na nas czekał Jonasz z samochodem i zawiezie nas do szpitala. Ale do lotniska jest 1 godzina jazdy wysoce podłą drogą.

 

Dziesiąty dzień Poniedziałek, 19 czerwca

 

Wszyscy jadą w długą drogę do Nairobi, a Zosia i Andrzej na lotnisko. Śliczny mały samolot (18 osób) przewozi nas do Nairobi. Czeka na nas uśmiechnięty Jonasz razem z samochodem. Wiezie nas do szpitala i tu zaczynają się schody. Za wszystko trzeba płacić i na wszystko czekać. W końcu okazuje się, że nie ma ortopedy i nie wiadomo czy będzie, a mam jakieś lekkie złamanie. Po 5 godzinach nakładają Zosi na nogę pół gips i w strasznym tłoku jedziemy do hotelu, gdzie czeka na nas reszta rodziny. Zosia jest szczęśliwa, że jednak może lecieć na Zanzibar.

Wieczorem wszyscy (oprócz Zosi) idą do restauracji Carnivore, na próbę różnych rodzajów afrykańskich mięs. Atrakcja to lekko przereklamowana, bo zachwalana dziczyzna była tylko z hodowli: struś, krokodyl i wielbłąd.

 

Jedenasty dzień Wtorek, 20 czerwca

 

Ten dzień był pełen dziwnych wydarzeń. Zosia ma jechać do szpitala zmienić opatrunek. Ale po co? Czy będzie to tak długo trwać jak w pierwszym szpitalu? Ale przecież mamy na godzinę 1-szą bilety na samolot na Zanzibar. Czy zdążymy? Te pytania nurtują nas.

Po hotelowy śniadaniu jedna grupa wyrusza z Józefem do domu Karen Brixen, a dziadkowie z Jonaszem do kliniki. Mamy się gdzieś spotkać.

Dom Karen Brixen

Klinika okazuje się na poziomie europejskim, mała, ale nikt się nie śpieszy. Gips zostaje ten sam, ale nieco ulepszony. Ciągle trzeba za coś płacić. Jonasz nadzwyczajny czeka pogodnie cały czas.

Już po dwóch godzinach jedziemy szukać reszty. Przejeżdżamy przez elegancką dzielnicę, pełną ogrodów z żywopłotami i pałacykami. Bogato i elegancko. Nairobi to ogromne miasto. Znajdujemy ich w sierocińcu dla żyraf, jak je karmią. Stajemy na podeście, bierzemy pokarm, żyrafy wyciągają długie szyje, ich długie języki i delikatnie biorą pokarm. Można je poklepać po łbie i miłym futrze. Jest cudowna zabawa.

Potem jedziemy na lotnisko, gdzie rozstajemy się z naszym przewodnikiem – Józefem.

Trochę smutno.

Na lotnisku zaczyna się normalny korowód z Jurkiem. Ma bilet, a nie ma go w komputerze, bo dzieciom nie wolno bukować. Po rozwiązaniu tego trudnego problemu okazuje się, że samolot został odwołany. Następny 18,30. Ładna historia. 7 godzin na lotnisku! Ale Ania wspaniałomyślnie zaprasza nas na obiad, do restauracji, gdzie za 800 szylingów (około 40 zł) od osoby można wybrać zestaw dań. Potem okazuje się, że to linie lotnicze fundują nam ten obiad za odwołanie samolotu. Miała szczęście, że zaprosiła i gest się liczy.

Zosia jeździ cały czas na wózku i ma z tego powodu różne przywileje. Kenijczyk mówi, że musi wózkiem zawieźć do samolotu. Wiezie na około lotniska, otwiera różne bramy i windy i po długiej wędrówce, całe szczęście razem z Basią dojeżdżają do schodków samolotu.

Samolot spory, część ludzi leci do Dar el Saalam. Za oknami gdzieś Kilimandżaro. Po półtorej godzinie lądujemy w ciemnościach na Zanzibarze, w stolicy Stone Town. Czeka na nas samochód z hotelu, kierowca zły, że już drugi raz musiał przyjeżdżać. Wpadając w ogromne kałuże (właśnie spadł tropikalny deszcz) w pół godziny i ciemnościach dojeżdżamy do hotelu Dhow Palace.

Hotel to osobny rozdział. Stary hotel urządzony w stylu Zanzibarskim. Wszystko rzeźbione. Jurek woła: basen w salonie! Rzeczywiście budynek tworzy prostokątne podwórko, gdzie jest basen, a z każdego pokoju wychodzi rzeźbiony pięknie balkon w ciemnym drzewie. Nasze łóżko jest hebanowe (nie chyba nowe) i wszystkie meble pięknie rzeźbione, nabijane mosiądzem. Wszystko bardzo stylowe.

Miasto słynie z pięknie rzeźbionych drzwi do budynków. Drzwi te nabijane są stożkami metalowymi przeciw słoniom, których na Zanzibarze zresztą nie ma.

 

Dwunasty dzień, Środa, 21 czerwca

 

Zosia zostaje w domu. Pozostali wychodzą z przewodnikiem zwiedzać miasto. Wracają zadowoleni i pełni zakupów. Widzieli: Targ niewolników, Pałac cudów wybudowany przez architekta ze Szkocji dla sułtana Omanu (były tam windy i pierwsza elektryczność w tym mieście), Targ rybny i wiele sklepów z pamiątkami.

Wieczorem wszyscy idą do sławnej restauracji na szczycie hotelu Emerson-Green. Tu zamówiona kolacja po 25 $ od łba. Niestety trzeba wejść na 4-te piętro na dach hotelu. Wszyscy siadają na miękkich poduszkach na podłodze przed małymi stoliczkami. Dla dziadków znalazł się stół na 2 osoby.

Kolacja ciągnie się długo, najpierw drinki, potem: sałatka z kalmarów, zupa rybna, ryby, mięso i ciasto kokosowe. Ale jest piękny widok i orzeźwiające powietrze

W hotelu Dhow Palace śpimy dwie noce.

 

Trzynasty dzień, czwartek, 22 czerwca

 

Przyjeżdża po nas samochód bus Nissan hotelowy i dalej w drogę. Jedziemy zwiedzać plantacje przypraw, rozpoznawać drzewa i krzaki. Wszystko rośnie w dużym, zielonym buszu. Do tego zaczyna kropić deszcz. Przewodnik prowadzi naszą wycieczkę na różne zielone miejsca, jemy różne przyprawy, patrzymy jak rośnie pieprz, wanilia itd.

Siadamy pod dachem na zwalonym pniu jemy owoce. Tubylec obiera je i kraje na kawałki, a my pałaszujemy różne znane i nieznane owoce w Polsce: mango, durian (straszny śmierdziel), papaja, marakuja, banan, jackfruit. Oglądamy też rośliny, które odstraszają komary.

Dalej jedziemy nad morze niezłą szosą, naokoło bardzo zielono. Dużo wiejskich chat pokrytych strzechą z liści palmowych. Robi to miłe wrażenie, czego nie było w Kenii. Drogą idą gromady dzieci ze szkoły. Chłopcy ubrani w granatowe spodnie i kremowe koszule, dziewczynki w granatowe spódniczki, kremowe bluzki i takie same chusty. Robi to wrażenie czystości i elegancji. Ostanie 5 kilometrów jedziemy koszmarną drogą, pełną gigantycznych dziur, ale idącą wzdłuż morza. Ocean Indyjski jest pełen kolorów od błękitu przez intensywny turkus do blado zielonego.

Dojeżdżamy do naszego Casa del Mar, stojącego praktycznie na plaży. Kilka niskich domków pokrytych trzciną palmową. Jadalnia pod dachem z grubych gałęzi z sufitem przetykanym trzciną.


 


Nasz pokój z antresolą, na której jest normalnie sypialnia, ale przez złamaną nogę Zosi przeniesioną niżej. Mamy też duży drewniany balkon z widokiem na morze. Wszystkie meble z rodzaju ratanu, kolorowe poduszki gustownie dobrane.

Jemy w hotelowej restauracji (mamy tu tylko darmowe śniadania). Ale ceny nie są przerażające. Wszystko elegancko podane, duże porcje i bardzo smaczne. Szkoda, że jesteśmy tak daleko, dalej niż pieprz rośnie jak powiedziała Ania. Ale chyba jesteśmy w raju – Zosia tylko jedną nogą.

Miło jest siedzieć na kolacji, gdy w około taka ciemność. Dzieci grają w jakąś nową grę, tu kupioną. Potem oglądamy niebo, przerażająco wyraziste gwiazdy z krzyżem południa. Jesteśmy prawie na równiku.

 

Czternasty dzień, piątek, 23 czerwca

 

Wstajemy rano a tu nie ma morza. Ogromny odpływ. Po odpływowym terenie chodzą tutejsze kobiety i na małych poletkach uprawiają trawę morską (dodatek do pasty do zębów i kosmetyków). Za 1 kg wysuszonej trawy dostają w przeliczeniu 25 gr.


 


Dziś dzień odpoczynku i cieszenia się naszym domem, ogrodem i morzem. Leżaki są skierowane w stronę morza, z poduszkami (zmieniają poszewki).

Śniadanie: duży sok owocowy (przybrany), talerz owoców dla każdego, mango, papaja, banany, marakuje, ananas. Obrane i pokrojone. Potem dowolne jajka, kawa, herbata.

Wszyscy kąpią się wielokrotnie w morzu. Basia decyduje się na murzyńskie warkoczyki na głowie. Dwie kobiety zaplatają je w dwie godziny. Ale miły, egzotyczny wynik. Dzieci zbierają nad morzem muszle. Są duże i ciekawskie.

 

Piętnasty dzień, sobota, 24 czerwca

 

Po śniadaniu dzieci wyjeżdżają do znajomych, którzy spędzają wakacje na Zanzibarze, ale przyjechali z Tanzanii. Dziadkowie sami w ogrodzie hotelowym. Plaża piaszczysta gdzie okiem sięgnąć pusta. Piasek jest biały i miałki jak mąka. Może na naszą cześć? Zosia leży tuż przy plaży w cieniu na bujanej leżance. Czasami ktoś z miejscowych przechodzi plażą i woła do nas: Jumbo, how are you. Oficjalny język jest suahili ale wszyscy lepiej czy gorzej mówią po angielsku. Właśnie podeszła miła pani z obsługi z zapytaniem czy chcemy jakieś drinki. Tak chcemy owocowe. I pyszne owocowe drinki przynosi kelnerka. Świat jest cudny.

Tymczasem na wyprawie u znajomych największą atrakcją była knajpa na występie skalnym w morzu. Trzeba było iść przez wodę, która wracając, po przypływie, zrobiła się do tego bardzo głęboka. Były tam 2 stoliki. Poprosili o piwo i właściciel musiał polecieć po nie do sklepu. Na tym zeszła im prawie godzina. Potem prażona kukurydza – druga godzina. Ale właściwy obiad podany był na wielkiej tacy wszystkie rodzaje ryb i owoców morza: ryba czarna, królewskie krewetki, kalmary, ośmiornice. Wrócili późnym wieczorem.

 


 


Szesnasty dzień, niedziela 25 czerwiec

 

Dziś rano stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że jest morze. Odpłynęło dużo później. A teraz leżąc nad morzem obserwujemy ludzi na swoich poletkach trawy morskiej. A właściwie tylko kobiety i dzieci. Wyglądają jak krzątające się mrówki.

Śtaś, Basia i Jurek popłynęli łódką na rafę koralową. Łódka kosztuje 15$ od osoby. Wzięli sprzęt do nurkowania. Morze jest tak daleko, że straciliśmy ich szybko z oczu. Znowu jesteśmy sami w ogrodzie i na plaży. Gdzie są pozostali mieszkańcy hotelu?

Palma kokosowa jest tu bardzo pożyteczna. Robi się dachy, plecie sznury i liny, z kokosu mleko i orzechy, z łupin użyźnia się ziemię. Na wyspie bezludnej wystarczy mieć palmę kokosową.

Zamawiamy drinki Casa Mix. Jak powiedziała Ania drinki idą do nas tak wolno jak morze, które zaczyna się do nas przybliżać. Ale drinki pełne owoców i mleka kokosowego. Cudnie przybrane. Pycha! Z daleka widzimy naszych w długiej łódce. Ale nie mamy lornetki. Oni, czy nie?

Wrócili zmęczeni, ale zadowoleni i mokrzy. Na morzu wiał bardzo silny wiatr (7 stopni). Jechali na żaglu, kierowali się w stronę rafy koralowej. Do samej rafy nie mogli dopłynąć, a dojść nie mogli bo nie mieli odpowiednich butów. Nurkowali przy rafie oglądając jak na filmie cały podwodny świat. Tysiące ryb różnych kolorów: czarne, żółto-czarne z długimi płetwami, a nawet zebrowate w biało czarne paski, jeże z ogromnymi kolcami i rozgwiazdy.

Powrót był bardzo trudny przy tym wietrze, pomagali kijami (płytko przy rafie). Wielka walka z żywiołem. Staś zgubił wszystkie przyrządy do nurkowania.

Jeszcze szybko pod prysznic i na lunch. Andrzej i Jurek biorą steki, Ania rybę królewską, Basia jak zwykle nic. Wszystko z ogromną porcją frytek i sałatek, podane dla każdego na półmisku.

Siedzę na leżance i obserwuję morze w kolorze mocnego turkusu. Na horyzoncie bardziej niebieskie i fale z białą pianą. Wydawało to się bardzo dziwne, takich nigdy nie widziałam. Ale to właśnie tam są rafy koralowe.

 

Siedemnasty dzień, poniedziałek, 26 czerwiec

 

Zanzibar, Hotel Casa del Mare.

Co za klimat, co za pogoda, tylko trochę za bardzo wieje. W nocy słyszymy przez okiennice tak dziwne odgłosy jakby lał straszny deszcz, zerwał się okropny wiatr i morze zwariowało. Ale rano wszystko jest cudne. I dziś też było morze. Odpłynęło dużo później. Podobno tylko 6 razy w miesiącu odpływa tak daleko jak pierwszego dnia. Dzieci zrobiły ogromny spacer wzdłuż morza. Wszyscy czekają, aby morze przyszło i można się było wykąpać.

Na obiad zamówiona langusta. Cztery porcje, tylko dla starszych.

Wczoraj wieczorem Zosia zostawiła na plaży piękny szal, który właśnie kupiła. Dziś chciała odkupić, ale coś nie ma handlarzy. Szal się znalazł. A to już nasz przedostatni dzień.

Na lunch był homar a la langusta. Jedni mówią pycha inni, że można bez tego żyć. Ale zawsze jakaś egzotyka. Po obiedzie kawka, likier i słodycze.

Po południu wycieczka do wsi Jambani, na skraju, której stoi nasz hotel. Domki nawet przyzwoite, murowane 2 na 3 metry ze strzechą, ale w domkach klepisko i nic. Przed domem ani zieleni a tym bardziej kwiatka. A kobiety są tu bardzo eleganckie w swoich kangach kolorowych i gustownych. Po wsi oprowadzał nas przewodnik.


 


Jurek zdecydował się na tatuaż, ale taki na jeden miesiąc: gekona za 5 $. 1 $ = 1200 szylingów.

W tej cudownej pogodzie dni mijają tak szybko i ciągle coś się dzieje.

 

Osiemnasty dzień, wtorek, 27 czerwiec

 

Dziś pełny błękit od rana. Ale Stasia, Anię i Andrzeja pogryzły komary mimo moskitiery (chyba za bardzo się wyluzowaliśmy), a Basię boli brzuch. Pocieszają nas, że tak blisko morza nie ma malarii. Basi brzuch też jakoś przechodzi w tym cudownym powietrzu.

Nie ma tu absolutnie lokalnych produktów oprócz owoców i kokosów. O wędlinach czy serach można zapomnieć. Na przykład mleko sprowadzają z Omanu. Ale skąd tam mleko, może z Polski?

Siedzimy w cieniu na bujance i obserwujemy morze i niebo. Chcemy zachować ten widok na zawsze. Mali chłopcy sprzedają kokosy. Dzieci poszły kąpać się do morza, ale morze poszło sobie i chyba jest do niego z kilometr. Jakiś chłopak woła do nas jambo. Nawiązuje rozmowę. Nazywa się Hadżi i nic nie chce od nas. Wszyscy są bardzo mili. Zosia pyta się, dlaczego nikt z tubylców nie kąpie się w morzu. Ale odpowiada mętnie.

Jemy ostatni lunch, na który Staś doniósł piwo oziębione w lodówce restauracyjnej. Można tu pić alkohol, ale tylko własny. Dziwne. Po tym chwila prawdy: Płacenie za 6 dni, za 6 osób dużo jedzących ogromne dania, pijących fantę, colę, wodę i mnóstwo drinków owocowych (podawanych bardzo ładnie w dużych szklankach, ozdabianych owocami i listkami). Ku naszej radości za to wszystko rachunek wynosi 370 $. Oprócz zasadniczych kosztów każdy z obsługi dostał po 10 $ to znaczy 3 kelnerów, 1 kelnerka, 1 kucharz i 1 sprzątaczka. Należało im się, bo z uśmiechem spełniali wszystkie nasze życzenia.

Ostania bujanka i leżaki w zachodzącym słońcu nad turkusowym oceanem. Ani na sali jadalnej, ani na plaży, ani w hotelu nikogo oprócz nas. Morze wróciło już o pierwszej trzydzieści i Jurek skacze na falach. Jak zwykle wszyscy we wspaniałych humorach ale wieczorem pakujemy się.

 

Dziewiętnasty dzień, środa, 28 czerwiec

 

Ta wygląda koniec. Nic nie może trwać wiecznie. Pobudka miała być o piątej rano (nasza czwarta), ale na skutek różnych okoliczności nastąpiła godzinę wcześniej. Szofer już czekał w kompletnych ciemnościach. A tu nie ma światła i wody. Ktoś w końcu uruchomił generator i nastąpił szybki wyjazd. Lepiej wcześniej niż później zważywszy, że mamy 5 km parszywej drogi. Lotnisko mały baraczek ale sala odlotów całkiem nowoczesna. Miło i ze śniadaniem upływa nam lot do Nairobi. Po drodze widzimy i fotografujemy Kilimandżaro.


 


W Nairobi o godzinie 11 wsiadamy do ogromnego Boeinga 777, gdzie przed każdym fotelem jest ekran z filmami. Dali pysznie jeść. Od dziś latamy tylko kenijskimi liniami.

Następnym samolotem lecimy do Warszawy. O dziwo dolatują nasze bagaże nadane na Zanzibarze. Wszyscy w bardzo dobrej formie tak jak przez cały czas. Tak wygląda koniec naszej wspaniałej wyprawy.

 

Zofia Mączyńska

 

Na ewentualne pytania chętnie odpowiem: smaczynski@wp.pl